Relacja z wyprawy


Paweł, Marcin, Mariusz i ja... Długa droga, długie przygotowania, nie małe przeciwności. Każdy z nas przed wyjazdem miał do pokonania pakiet trudności. Trzeba było z czegoś zrezygnować, by z czegoś nie rezygnować... Wspomnę tylko kilka z nich.

Ja (Mateusz) tydzień przed wyjazdem złapałem ostre zapalenie oskrzeli. Wygrałem pierwszy z dwóch etapów ogólnopolskiego konkursu na którym bardzo mi zależało. Żona skręciła nogę a ktoś musi dziecko odprowadzać do przedszkola... Cały pakiet argumentów by nie jechać.
Mariusz. Rezygnuje z organizowanego przez firmę szkolenia za 12tys zł. Dzień przed wyjazdem o godzinie 17:00 sprzęgło spadło ze stożka wału korbowego MZ-ki. Honda nie miała zielonej karty, wiec na pojazd zastępczy się nie kwalifikuje. Obecność Mariusza stanęła pod znakiem zapytania.
Marcin, będąc trzy miesiące po ślubie naraża się teściowej zostawiając żonkę na 2 tygodnie. To co przeżł pomijał milczeniem. Łączymy się z Marcinem w bulu. Wszyscy wiemy że z teściową się nie zadziera. Dla Pawła wyprawa rozpoczęła się tak na prawdę dzień wcześniej niż dla reszty. Paweł jako mototurysta z największym doświadczenie (afryka, koło podbiegunowe itp) mając do miejsca spotkania ponad 400 km nic sobie z tego nie robił. Postanowił z Lubania w którym mieszka, wyjechać dzień wcześniej. Przenocował u przyjaciół w Krakowie i następnego dnia spotkaliśmy się w strefie przygranicznej bloku wschodniego :)
Zatem ? Ruszamy w drogę.


Myśl o Ukrainie długo dojrzewała w naszych głowach. Z wielu stron słyszeliśmy tak zwane dobre rady... Przyjaciele, rodzina, znajomi... wszyscy ostrzegali: "to dziki kraj", "tam ludzie chodzą z karabinami","zabiją was za kilka dolarów". Im bardziej nas zniechęcają tym bardziej narasta w nas pragnienie zobaczenia tego kraju. Pragnienie rośnie, aż staje się tak wielkie, że decyzja o wyjeździe zapadła i była nieodwracalna.
Przygotowania do wyjazdu trwały kilka tygodni. Motocykle, odzież, ekwipunek. Wszystko musiało być pewne, sprawdzone i dopięte na ostatni guzik..


Komu w drogę, temu kombinezon.

Nadszedł dzień wyjazdu. Wszyscy czujemy że krew krąży szybciej, powietrze ma inny zapach a silniki chętniej wchodzą na obroty. Nie przeszkadza nam nawet padający od rana deszcz... Kto by się przejmował drobiazgami. Pierwszy postój na przedmieściach Tarnowa. Szybka kawa, kanapki bo czas goni. Dokonujemy samo analizy wyposażenia... o kurcze. Pierwsze kłopoty. "Chłopaki, zapomniałem paszportu. Zaraz wracam". Obrót na pięcie i 160 kilometrów z powrotem. Mariusz, Paweł i Marcin tylko otworzyli usta ze zdziwienia. Brakło im słów na komentarz...Wieczorem dostaję od Pawła SMSem, współrzędne kwatery. Przypadkowo zmieniona jedna cyfra we współrzędnych, sprawia że zatrzymuję się w środku lasu 17km od celu... Sprawa szybko się wyjaśnia i po nie całej godzinie, w komplecie zasiadamy do wspólnej kolacji.

Granicę Polsko-Ukraińską, przekraczamy na przejściu Korczowa - Krakowiec. Odprawa po stronie polskiej idzie błyskawicznie. Okazuje się że celnikiem jest tu mój kolega z forum Hondy- Fred (dzięki raz jeszcze za szybką odprawę). Po stornie Ukraińskiej, szczegółowe pytania, czym, z kim, po co i na jak długo jedziemy. Kilka papierków, kilka pieczątek i jesteśmy wolni. Po tej stronie barykady czuć inne powietrze, inny klimat... zaczęło się i nie ma odwrotu. Mając już za sobą kilkadziesiąt kilometrów tego dnia, decydujemy się na ciepły posiłek. Przydrożny lokal. Zamawiamy barszcz ukraiński, pierogi i kawę. Barszcz smaczny, pierogi nie posolone a kawę wylaliśmy pod drzewo... Piękny początek... mamy mieszane uczucia. Mówimy sobie: „jeszcze możemy zawrócić”. Jednak pragnienie odkrywania nowego dla nas świata sprawia że bez negatywnych myśli ruszamy dalej.
Zatrzymujemy się w Miejscowości Termopile. Cena za pokój w hotelu dla 4 osób to 360 Hrywien (144 zł). Krótkie ale skuteczne negocjacje, obniżają cenę do 300 (120zł). Warunki dobre, nikt nie narzeka. Jednak ciepła woda w łazience, pojawia się dopiero nad ranem.


Twarde prawo, ale prawo.

Słoneczny poranek i bezchmurne niebo, to dwa wystarczające powodów by wcześnie wstać. W pełnym ekwipunku, spakowani i spragnieni nowych wrażeń opuszczamy hotel ok godziny 8 rano. Podczas tankowania robi się małe zbiegowisko. Schodzą się ludzie by oglądać nasze motory. Wypytują skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Trochę dziwi nas takie zainteresowanie. W pewnym momencie pojawia się nawet dziennikarz Ukraińskiej telewizji „TV 1+1”. Udziela nam kilku cennych wskazówek. Którędy jechać, i co warto zobaczyć. Jaroslav pokazuje nam zdjęcia miejsc które warto odwiedzić. Po kilku dziesięciu minutach ruszamy dalej. Wyjechaliśmy już za miasto. Jesteśmy w drodze od ok 30 minut. Wjeżdżamy do nie dużego miasteczka. Zatrzymuje nas patrol Milicji. Czujemy się pewni siebie, prędkość mamy przepisową, znaki obserwujemy, naszym zdaniem nie ma powodów do obaw... Sympatyczny funkcjonariusz z uśmiechem na twarzy wmawia nam że przejechaliśmy skrzyżowanie na czerwonym świetle. Fakty są takie że patrol stoi w takim miejscu i takiej odległości od skrzyżowania że żadne prawo fizyki nie pozwala dostrzec tych świateł przez które rzekomo przejechaliśmy nie przepisowo. Pada propozycja; po 600 Hrywien mandatu dla każdego z nas. Negocjujemy. Po mniej więcej 15 minutach i kilku próbach wypisania mandatu, pan Milicjant zgodził się ostatecznie, w ramach zadość uczynienia przyjąć skromne 400 Hrywien nie wypisując paragonu. Zniesmaczeni ruszamy dalej. Jeszcze emocje nie opadły a w naszą stronę, macha kolejny mundurowy. To jest pomiar prędkości. Jak się okazuje nie naszej. Pan Milicjant pokazuje nam wynik pomiaru, który ma się nijak do naszej rzeczywistej prędkości. Zawyżony co najmniej o 20km/h. Żaden z nas nie zebrał się na odwagę by poprosić o certyfikat i legalizację suszarki, więc rozpoczynamy kolejne negocjacje... Pan Milicjant był na tyle miły że sam zaproponował 200 Hrywien na zgodę i obiecał nie robić nam żadnych trudności...
Jest wieczór. Miasto Human. Liczymy gotówkę. Dochodzimy do wniosku, że może nie starczyć na powrót. Dzisiaj również orientujemy się że w tym kraju obowiązuje inna strefa czasowa (+1 godzina w stosunku do czasu polskiego). Kwatera ujawnia przykre dla nas standardy natury sanitarnej. W toalecie nie ma muszli klozetowej, jest tylko wkomponowany w podłogę jak by zlewozmywak... nie wiem jak to nazwać. Staramy się zrozumieć sytuację. Jednak wieloletnie przyzwyczajenia nie pozwalają nam się wystarczająco wyluzować. Wieczorna toaleta kończy się tylko prysznicem i myciem zębów.


Inny świat

Z biegiem dni i przebiegiem kilometrów, krajobraz zmienia się na stepowy. Dookoła łąki, pola i znowu łąki. Droga ciągnie się po horyzont. Co jakiś czas mijamy rzekę. Co jakiś czas mijamy wioskę. Dzisiaj znowu widzimy wybiegające z podwórek dzieciaki. Machają do nas. Krzyczą coś. Kiedy zatrzymujemy się na kawę, lub posiłek przy motocyklach zbierają się ludzie. Czasami przyglądają się nam w milczeniu, a czasami zagadują. Rosyjski znamy mniej więcej tak samo jak Chiński więc nie jesteśmy specjalnie rozmowni. Kiedy jednak udaje nam się nawiązać nić porozumienia, widzimy w tych ludziach pragnienie poznawania świata, zdławioną trudną sytuacją finansową społeczeństwa. Ludzie na Ukrainie żyją naprawdę skromnie. Kiedy wyprzedzamy autobusy, ludzie wpatrują się w nas. Jedni machają, inni podniesionym kciukiem życzą szerokiej drogi. Łza kręci mi się w oku... jakiś wrażliwy się zrobiłem.


Półwysep

Zbliżamy się do miasta Armiansk, tuż przed półwyspem. Marcin przymusowo zatrzymuje się na stacji benzynowej. Powodem jest wężykowanie motocykla. Szybka analiza stanu technicznego ujawnia rozsypane w drobny mak łożysko tylnego koła. Paweł dzwoni do Polski. Uruchamia kontakty w grupie przyjaciół z branży samochodowej. Szukamy rozmiaru łożyska tylnego koła do Transalpa. Postanawiamy poszukać warsztatu lub sklepu z częściami. Nasza radość eksploduje, kiedy 100 metrów za stacją znajdujemy nie duży warsztacik samochodowy. Gdyby tej radości było mało, mechanik znajduje jedno, jedyne łożysko i to w najbardziej pożądanym przez nas rozmiarze. Nie protestujemy że używane :) Naprawa zajmuje nam nie całe 40 minut. Marcin płaci za łożysko, zostawiając nie lichy napiwek, w sumie 70 Hrywien. Kilka set metrów dalej przekraczamy granicę Ukrainy z Autonomiczną Republiką Krymu.Trochę nas to dziwi. Nie wiedzieliśmy że Krym jest tak wyodrębniona częścią Ukrainy. Na szczęście nie przechodzimy żadnych kontroli. Nie tracimy czasu kontrolę i papierologię.
Krajobraz i klimat zmienia się coraz bardziej. Czujemy silny pachnący morzem wiatr. Powietrze jest ciepłe, ale nie gorące. Niebo bezchmurne. Stepowa, spieczona słońcem roślinność tworzy wyjątkowy krajobraz... Krym swoim klimatem znacznie odstaje od kontynentalnej części kraju. Coraz częściej widzimy przy drodze sprzedawców miodu i arbuzów. To co bardzo nam się spodobało, to oszczędny system budowy dróg - bez zbędnych zakrętów. Odnosiliśmy wrażenie, że miasta są ze sobą połączone drogami w linii prostej.
Mając w pamięci rady dziennikarza którego spotkaliśmy kilka dni wcześniej, ruszamy w kierunku zachodniego Krymu. Cywilizacja zanika. Każda napotkana wioska zdaje się być mniejsza od poprzedniej. Przez drogi beztrosko przechadzają się zwierzęta... kaczki, kozy, krowy czy konie. Inny świat. Oderwany od cywilizacji. Nie biegnący w wyścigu postępu. Nie szukający wielkich rzeczy, ale prosty spokojny i cichy. Tu można po prostu usiąść i odpocząć. Tak od co.


Bo zupa była za słona.

Najdalej na zachód wysunięta część Krymu. Miejscowość Olenivka. Decydujemy się na dzień wolnego. Wynajmujemy dwa pokoje dwu osobowe. Cena 60 Hrywien (24 zł) za osobę. Dzień mija a my dokonujemy zaskakującego odkrycia: woda w kranie jest słona ! Nim się zorientowaliśmy, zjedliśmy przyrządzoną na niej zupę i kawę. Herbata zaś smakowała jak zalana wywarem z parówek. Tłumaczyliśmy sobie że nowy klimat sprawia iż wszystko smakuje trochę inaczej. Myjąc wieczorem zęby, połapaliśmy się o co chodzi... mieliśmy niezły ubaw... Zbliża się wieczór. Ruszamy na plażę zobaczyć zachód słońca.
Latarnia, urwiste wybrzeże, czysta woda, delikatny wiatr, zapach morza i bezchmurne niebo dają w połączeniu z zachodzącym słońcem widok który na bardzo długo zostanie w naszej pamięci. Nie jeden zachód w rzyciu widzieliśmy, ale ten jest jedyny w swoim rodzaju. Kolory nieba, pobliska latarnia i przepływająca w pobliżu motorówka odciskają w naszych umysłach nie zapomniane obrazy. Jeszcze tu wrócimy, to niemal pewne. Tak naprawdę, to nie mamy ochoty stąd nawet odjeżdżać. Ciepły i słoneczny poranek sprawia że już o godzinie 10 leżymy na plaży. Kompiel w morzu i ruszamy zwiedzać dzikie wybrzeże. Jedziemy polnymi dróżkami przez stepowe pola. Powietrze jest suche, niebo bezchmurne a przed nami tylko horyzont. Marcin na swoim Transalpie czuje się jak ryba w wodzie. Za nami unoszą się kłęby kurzu. Jedziemy tak przez kilkadziesiąt kilometrów, mając morze w zasięgu wzroku. Dobijamy do linii brzegowej. Urwiste i skaliste klify, tworzą piękny krajobraz. Przed nami morze które nie ma końca, za nami stepy aż po horyzont. Żadnego śladu cywilizacji. Widok jedyny w swoim rodzaju. Czujemy się jak odkrywcy nowej ziemi. Wiatr ustał całkowicie. Zmienia się bryza, z morskiej na lądową. Ten okres zmiany trwa około godziny i w tym czasie wiatr całkowicie ustaje. Szum morza jest bardziej słyszalny i niczym nie zakłócony. Stoimy nad urwiskiem i gapimy się przed siebie. Nie dowierzamy że są jeszcze miejsca nie tknięte palcem cywilizacji. Odnosimy wrażenie jak byśmy byli tu jedynymi ludźmi. Nie mamy ochoty wracać, ale czas na posiłek. Wracamy jadąc brzegiem morza. Są tu nawet fiordy wychodzące kilkadziesiąt metrów w morze. Na jednym z nich Paweł odnajduje jaskinię. Oczywiście, takiej okazji nie odpuszczamy. Jaskinia robi wrażenie. Można dostać się do niej górą, lub wpływając od strony morza. Panuje tu przyjemny chłód. Idealna kryjówka na upalne dni.
Pora na posiłek. Obiad (dwa dania full wypas) 37Hrywien (14,80zł) na osobę i lampka wina 5Hrywien (2zł) . Temperatura na zewnątrz 28'C. Na niebie absolutnie żadnej chmury. Pijemy kawę i idziemy odwiedzić nasze motocykle. Mariusz w klapkach odpala swoją MZkę, a one tego widocznie nie lubią. Odbija kopka i Mariusz z krwawiącą stopą trafia w ręce sanitariusza... Na moje oko rozcięta tętnica. Krew leje się jak z kranu. Marcin podstawia wiaderko... Opatrunek uciskowy, dezynfekcja, pozycja szpitalna i utrata przynajmniej pół litra krwi. Taki finał tej historii. Mariusz to twardziel, nawet nie jęknął. Dla pewności, następnego dnia Mariusz jedzie do lekarza. Okazało się że powinny być szwy, ale rana już zaczęła się zabliźniać więc lekarz zaleca ostrożność i przepisuje reklamówkę medykamentów. Z tego powodu Mariusz zostaje na kilka dni w Olenivce, a Paweł, Marcin i ja ruszamy na południe wybrzeża....


Południowy Krym

Zwarci i gotowi ruszamy w kierunku Eupatorii. Po kilkudziesięciu kilometrach, jakby na środku pustyni zatrzymuje nas patrol milicji. Żadnych skrzyżowań, żadnych zabudowań, jechaliśmy przepisowo więc pewni siebie zatrzymujemy się do kontroli drogowej. No i zaczęło się... Wyciągając dokumenty, przypadkowo wyciągam tabletki na gardło. Pada zarzut że to narkotyki. Ironicznym uśmiechem komentuję tą teorię, jednocześnie częstując się jedną sztuką. Panom milicjantom nie podoba się moja tylna sportowa opona. Na ich gust brakuje bieżnika... szkoda gadać. Po kilkunastu minutach odchodzimy od tematu opony, moje wyjaśnienia widać okazały się zrozumiałe. Jednak jak na prawdziwych twardzieli z drogówki przystało, szukają dalej... Czas na badanie alkomatem. Każdy z nas, po dwa razy dmucha panu sympatycznemu w nos. Tak, to nie żart. Dmuchamy mu do nosa. Milicjant degustacyjnym ruchem dokonuje pomiaru stężenia alkoholu w wydychanym powietrzu. Marcina pomiar coś wykazał... Trudno było zdefiniować tą wartość, ale panowie wycenili ją na 500Є. Marcin parsknął śmiechem i rozpoczyna negocjacje. Panowie sympatyczni opuszczają na 3000Hrywien. Marcin nie odpuszcza, ostateczna cena spada na 600Hrywien. Mamy okropny niesmak i nieczyste myśli na temat tutejszego wymiaru „sprawiedliwości”, odechciało nam się dalszej jazdy, jednak bierzemy się w garść i ruszamy dalej. Mijamy Sewastopol. Celem na dzisiaj jest Jałta. Od kiedy wjechaliśmy na półwysep dookoła widzimy tylko stepy, łąki i pola. Na odcinku kilkunastu kilometrów wyrasta przed nami ogromne pasmo gór. Wspaniałe uczucie. Proste drogi ciągnące się dziesiątkami kilometrów, nagle zamieniają się w górskie serpentyny. Nareszcie można pobujać się w zakrętach. Droga nr H19 od Sewastopola do Jałty usiana jest dużą ilością punktów widokowych, z czego każdy kolejny zachwyca bardziej od poprzedniego. Widok na miasto położone 300 metrów poniżej. Kręte drogi widziane z lotu ptaka. Morze sięgające horyzontu. Górski wiatr o zapachu morza. Nie chce się stąd odjeżdżać.
Jesteśmy w centrum Jałty. Jałta to całkiem spore miasto. Liczba mieszkańców to ponad 100 tysięcy. W mieście i dzielnicach znajduje się ponad 170 sanatoriów. Co roku miasto odwiedza ponad 2 miliony turystów... Początkowo wysokie blokowiska, kosmiczne ceny i zatłoczone centrum nie robią na nas dobrego wrażenia. Mimo wszystko miasto ma swój nie powtarzalny urok i charakter. Siedzimy w nadmorskiej naleśnikarni. Stolik na balkonie z widokiem na morze, miasto i nasze motocykle. Pora coś zamówić. Rosyjski znamy mniej więcej tak dobrze jak Chiński, więc z braku ochotników losujemy kto z nas złoży zamówienie. Padło na mnie. Pani przy barze zadaje sporo pytań z czego nie rozumiem prawie nic. Jednak pokazując palcami i rysując dłońmi różne figury w powietrzu udało się złożyć zamówienie. Ciekawe co dostaniemy... Po 40 minutach przychodzi kelner z naszym jedzeniem. Paweł i Marcin parsknęli śmiechem. Później zagrozili mi pobiciem. Otrzymaliśmy trzy porcje naleśników na jednym talerzu i do tego bez sztućców...! Wszyscy dookoła jedzą jak ludzie, na talerzach, używając noża i widelca. My jak zwierzęta... trzymając gigantyczne naleśniki z farszem, w rękach. Marcin staje się pierwszą ofiara naleśnika. Spora porcja nadzienia ląduje na jego spodniach. Paweł zażenowany ledwo przełyka. W następnym losowaniu nie biorę udziału. Za kolację płacimy po 10Hrywien (4 zł) za osobę. Ceny kwater i hoteli są dla nas nie do przyjęcia. Zaczynają się od 700Hrywien (280zł) za kwaterę. Decydujemy się na biwak za miastem, na dzikiej polanie. Droga na miejsce noclegu była bardzo kręta i ostro schodziła w dół. Gdyby tego było mało, mijamy kilka nie przykrytych studzienek kanalizacyjnych. Często na samym środku drogi. Na szczęście, życzliwi ludzie powtykali do studzienek gałęzie by ostrzec przed pułapką. Trafiliśmy w ślepy zaułek. Zawracając na stromym odcinku tracę równowagę i asfalt uderza mnie w lewy bok. Urwane lusterko, potłuczona szyba, porysowana lampa i potłuczone zegary... Dojechaliśmy do plaży, kręci się tu za dużo ludzi. Przy zawracaniu w trudnym terenie tym razem Marcin zalicza glebę. Uszkodzony kufer i porysowana prawa owiewka. Pięknie nam się kończy dzień. Znajdujemy wymarzoną polanę z widokiem na góry i morze. Namioty rozbite idziemy spać.


Zderzenie kultur

Właśnie minęła godzina 10, powietrze nagrzało się już do 26'C. Jesteśmy w pobliżu morza, a wysokość na jakiej się znajdujemy to 554mnpm. Góry, bardzo blisko graniczą z linia morza. Efektem są zachwycające widoki. Ruszamy w kierunku Symferopola. Miasto jest stolica Autonomicznej Republiki Krymu. Leży na granicy terenów górskich i stepowych nad brzegiem największej rzeki półwyspu – Sałgiru. W centrum znajduje się kilka ładnych ulic ze starymi kamienicami. Reszta miasta jest zaniedbana ale urokliwa. Odnajdujemy Muzułmański Meczet Kibir-Dami, wybudowany w 1508 roku. Jest to najstarszy budynek w mieście. W momencie kiedy podjeżdżamy rozpoczyna się muzułmańskie nawoływanie do modlitwy. Po plecach przechodzą mi dreszcze... Stoimy przy samej świątyni, a z minaretu wydobywa się trwające kilka minut nawoływanie... Aby zwiedzić wnętrze należy być odpowiednio ubranym. Nogi muszą być zakryte. Wchodzimy do środka. W meczecie nie wolno chodzić w butach. Mamy możliwość obserwować muzułmańską modlitwę. Robi to na nas duże wrażenie. Po całej uroczystości rozmawiamy z dwoma muzułmanami, rzecz jasna o naszej podróży... Kilkanaście minut później zwiedzamy cerkiew. Tutaj ograniczeń nie ma, wiec wchodzimy w butach i nie oszczędzamy aparatów :)
Cerkiew jest ideową odwrotnością meczetu... W meczecie gołe ściany pomalowane na biało, skromny żyrandol i dywan na podłodze. To cały wystrój. W cerkwi. Na podłodze parkiet. Na ścianach obrazy w złotych ramach. Pozłacane figury. Sufit w malowidłach. Okna z kolorowymi witrażami. Dziwne świeczniki, ale oczywiście złote. Na zewnątrz misternie i pięknie ułożone mozaiki, oraz kilkuset litrowa cysterna ze święconą wodą. Złote kopuły wnętrza dachu również robią wrażenie. W moim odczuciu budzi to lekki nie smak na tle skrajnie ubogich wsi, miast i społeczeństwa... widocznie ludzie to lubią, bo w środku tłoczno i gwarno.
Spotykamy Polaków. Podróżują pociągiem i zwiedzają Krym. Ciekawa metoda. Jak się okazuje bardzo ekonomiczna... i nie trzeba płacić mandatów :) Opuszczamy miasto i udajemy się do Bakczysaraju. Nazwa tego miasta w języku tureckim oznacza "Miasto Ogrodów". Bakczysaraj leży w połowie drogi miedzy Symferopolem a Sewastopolem, nad rzeka Czuruk-Su, co w tłumaczeniu znaczy "Zgniła Woda". Zgadzało by się, bo rzeczywiście rzeka nie wyglądała zbyt witalnie :) Po jednej stronie miasta rozciągają się potężne skarpy skalne w pobliżu których znajduje się tak zwane Skalne Miasto. Nie starcza nam czasu by je zwiedzić... spróbujemy następnym razem. Samo miasto jest bardzo ciekawie ulokowane. Leży w wąwozie miedzy zewnętrznym a wewnętrznym łańcuchem Gór Krymskich na wysokości około 150-340mnpm, a okoliczne szczyty sięgają 500-600m.
Jesteśmy już przed pałacem Hanów Krymskich. Oznaczenia drogowe dla turystów nie istnieją. Nawigację można schować do tornistra. Jedyną wiarygodną pomocą, są okoliczni mieszkańcy. Nim rozpoczniemy zwiedzać pałac, musimy znaleźć parking. Sprawa nie jest prosta. Przeganiają nas z każdego miejsca w którym się zatrzymujemy. Przeparkowujemy maszyny kilka razy. W końcu zwalnia się miejsce na płatnym parkingu przed samym pałacem. Kosztuje nas to 20Hua za 3 motocykle. Wstęp na pałac jest bezpłatny. Można za parę groszy wynająć przewodnika który oprowadzi po nieupublicznionych miejscach i opowie historie związaną z pałacem. Pałac Hanów przyciąga Tatarów z całego półwyspu - jest dla nich symbolem ich dawnej potęgi i świetności. Przechodząc most na rzece Czuruk-Su i bramę wchodzimy na teren pałacu. Kiedyś znajdowały się tu stajnie, spichlerze i komnaty dla gości. Aktualnie w jednym ze skrzydeł przylegających do bramy (jak wchodzimy to po lewej stronie) urządzona jest dosyć ciekawa galeria malarstwa. To co dominuje na dziedzińcu to Wielki Meczet Chan-Dami. Dla Tatarów to najważniejsza świątynia na całym półwyspie. Widać masywna kopułę świątyni i dwa smukłe minarety zbudowane z kamiennych płytek. Pięć razy dziennie rozbrzmiewa tu puszczane z płyty czy magnetofonu, nawoływanie do modlitwy... Słyszymy to nie pierwszy raz ale w dalszym ciągu robi to na nas spore wrażenie.
Pałac ładny i warty zwiedzenia, ale to co najbardziej nam pasowało to naleśniki z mięsem, tuż przed pałacem :) Cena 5Hua (2 zł). Tak pyszne jedzenie że w sumie kupujemy ich 12 sztuk... nie zjadamy tego na miejscu, tylko zabieramy na później. Szkoda że Mariusza z nami nie ma.
Pakujemy się i wracamy do Olenivki gdzie biedny Mariusz w ramach powrotu do zdrowia, od dwóch dni wyleguje się na plaży. Jesteśmy na miejscu około godziny20:30. Na dworze oczywiście od kilku godzin ciemno. Nie ma latarni wiec latarki idą w ruch. Obóz rozbijamy poza miastem, 4 metry od morza. Wieje niemal sztormowy wiatr. Wysokie fale tworzą wyjątkową atmosferę. Wbijamy wszystkie śledzie z namiotów. Sznurki namiotowe solidnie napięte. Na kuchence grzeje się woda na gorącą czekoladę. Jest godzina 21:08 i namioty już stoją. Temperatura powietrza to19,5'C. Morski wiatr, absolutna ciemność, rozgwieżdżone niebo i kumple z którymi przejeździłem tysiące kilometrów, to chwile dla których warto żyć.
4 rano. Nie wiadomo skąd na tym odludziu pojawia się szczekający natrętnie pies. Szczeka jak by robił to złośliwie. Nie wytrzymuję i po kilkunastu minutach grzecznie odstraszam go puszczonymi w ruch kamieniami... Nie pomaga. Szczeka tak do wschodu (czyli ok 6:00 rano). Widocznie bał się ciemności... Wstajemy w nie najlepszych humorach. Wiatr ustał niemal całkowicie.
Ruszamy do miasta po Mariusza. Jego noga nadaje się już do użytku. Kierujemy się do miejscowości Czernomorskie. Tam oblegamy bankomat i zasilamy swoje portfele. Do domu postanawiamy wracać przez Mołdawię i Rumunię. W drodze do Odessy, zatrzymujemy się na obiad. Mariusz zamawia podwójna jajecznice. My prawdopodobnie zamawiamy pierogi. Knajpa jak widzimy po cenach i wystroju bardzo elitarna. Dostajemy jedzenie. Mariusz zajada jajecznice a my jak się okazało dostaliśmy pierogi z serem na słodko... no trudno. Byliśmy głodni wiec nie narzekamy. Pierogi - 28 Hua (11,20zł)
Jajecznica (podwójna porcja) - 24Hua ( 9,60zł )
Sałatka – 38Hua (15,20zł)
Kawa – 18Hua ( 7,20zł )
Herbata – 9Hua ( 3,60zł)
To najdroższy posiłek na całej wyprawie.


Odessa, ach to Ty.

Jest godzina 19:00, dotarliśmy do Odessy. Miasto zatłoczone i niedoinwestowane. Mieszka tu ponad 1 milion mieszkańców. Warto jednak zatrzymać się tu na dłużej. Przespacerować się po mieście, chłonąc dawną atmosferę rodem z filmu Deja-Vu Juliusza Machulskiego. Miasto jest bazą marynarki wojennej i handlowej Ukrainy. Klimat w Odessie jest umiarkowany i suchy podobnie jak na całym południowym Krymie. Średnie temperatury w styczniu tookoło -2'C, a w lipcu 22'C. Znajduje się tutaj sporo uzdrowisk i sanatoriów. W Odessie widać wysoki standard życia spotykany tylko w dużych miastach Ukrainy. Mijamy pięknie oświetlone, luksusowe sklepy i restauracje oraz dużo nowych i drogich samochodów. Drogi jak w większości Ukrainy - beznadziejne. Zatrzymujemy się w kilku miejscach. Jak zwykle wzbudzamy zainteresowanie, i przy każdym postoju mamy okazje z kimś porozmawiać. To z ochroniarzem hotelu, to z przechodniami. Podczas kolejnego postoju na analizę naszego położenia i dalszy plan, podchodzi para (sympatyczny pan i przesympatyczna pani). Wyrażają swój zachwyt naszymi motocyklami. W trakcie rozmowy dowiadujemy się że w Odessie za tydzień będzie zlot motocykli i owa sympatyczna pani będzie na zlocie obsługiwać dział gastronomiczny... Już na początku rozmowy, częstują nas pizzą. Zapowiada się ciekawie. Katiusza i Lieka zapraszają nas na kawę. Protestujemy, nie chcąc robić kłopotu i tracić czasu. Sympatyczna Pani, znajduje błyskotliwe rozwiązanie i proponuje kawę na ulicy. Mieszka nie daleko wiec proponuje że przyniesie na tacy... Po kilkunastu minutach negocjacji, daliśmy się namówić. Wjeżdżamy w podwórze kamienicy robiąc spory hałas... Motory nie pracują bezszelestnie. Do tego system zabudowy generuje spore echo. Wychodzi sąsiadka z uprzejmą propozycja wezwania milicji... Gasimy sprzęty.
U Katiuszy i jej męża Lieka, spędzamy jakieś 40 minut. Wypijamy obiecaną kawę i herbatę . Zjadamy po ciastku. Atmosfera gościnności bardzo sprzyja rozmową. Wymieniamy zatem sporo zdań i opinii...nie do końca i nie dla wszystkich zrozumiałych. Tak czy siak, klimat jest wyjątkowy. Na drogę dostajemy od gospodarza wojskowa konserwę z wołowina... Rewanżujemy się dwoma butelkami piwa :) Czas się zbierać. Bezgłośnie wyprowadzamy motocykle z podwórza i w drogę. Obóz rozbijamy poza miastem. Jesteśmy przemęczeni, 40 minut po północy idziemy spać bez zbędnych dyskusji.
Dzisiejszy poranek nie należy do tych najpiękniejszych. budzimy się o godzinie 6:00. Nikomu nie chce się wychodzić z namiotu. Na dworze pada deszcz. Geste chmury, nie zapowiadają niczego dobrego. Prawie cały dzień jedziemy w kombinezonach przeciwdeszczowych... Mój skafander ma kolory disko-polo. Marcin ma zieloną kamizelkę. Mariusz zakłada kombinezon tyłem na przód, ponieważ rozerwał zamek i całość przewiązuje paskiem ze spodni na wysokości pach. Paweł ma różowe rękawiczki przeciwdeszczowe... Wyglądamy jak drużyna marzeń... W miasteczku przed przejściem granicznym zamawiamy hot-doga (tak pisało w menu). Otrzymujemy mięso i sałatkę w cieście naleśnikowym... Dziwne te hot-dogi ale smaczne. Zjadamy, nikt nie narzeka oprócz Pawła.
Jedzenie było przyrządzone na ostrym sosie chrzanowym. Paweł nie wytrzymał... wybuchnął łzami. Jak doszedł do siebie, zamówił sobie jajecznice w sąsiednim lokalu. Wymieniamy wszystkie hrywny na dolary. Ruszamy w kierunku granicy. Odprawa ukraińska idzie szybko. Celnicy traktują nas wyjątkowo grzecznie. Wpuszczają nas poza kolejnością. Oczywiście nie wszystkim się to podobało. Słyszymy za plecami słowa niezadowolenia innych oczekujących. Przy następnej "budce" dowiadujemy się że to jednak nie Mołdawia tylko Republika Naddniestrzańska. Sympatyczni panowie celnicy odstawiają scenkę i pokazują nam drogę z powrotem do Odessy. Udają durni i obiecując pomoc oraz szybka odprawę. Wyłudzając przy tym po 20 dolarów od każdego z nas... Nieźle nas wkurzyli. Mówimy sobie "dobra będzie spokój, pójdzie szybko". Przy kolejnym okienku, żądają następnej „opłaty”... My w umysłach pokazujemy im gest pozdrowienia i uznania, wyrażony wychyleniem najdłuższego palca prawej dłoni... ze złośliwym gestem odbieramy dokumenty i rezygnujemy z dalszej odprawy ! Ludzie którzy wiedzieli o co chodzi, i widzieli nasz odwrót... klaskali. Zrobiło się nie małe widowisko.

Plan powrotu układamy od nowa. Postanawiamy wracać Ukraińską stroną. Kierujemy się z powrotem na Odessę, a następnie na Kijów. Droga którą jedziemy, okazuje się najlepszą droga na Ukrainie. W czasie jazdy bezlitośnie pada deszcz. Do tego wiatr z przeciwka i strome podjazdy. MZka kapituluje pod górki. Mariusz jedzie na 4 biegu z obrotami bliskimi 5000. Inaczej się nie da, warunki naprawdę mamy trudne. Planujemy dojechać dzisiaj do miasta Human. Jedziemy autostradą, a hotele przy niej okazują się bardzo drogie (600Hua za pokój, czyli 240zł). Po dwóch godzinach trafiamy do motelu za miastem, w którym czas zatrzymał się w latach 80' ubiegłego wieku. Cena bardzo nam odpowiada. Pokój 4 osobowy, strzeżony parking i prysznic z nieograniczona ilością gorącej wody 288Hua/4osoby ( 115,20zł). Na dworze przestało padać. Mamy zatem powody do zadowolenia.Rozmowy przy piwie i herbacie kończymy o 24:00. Dzisiejszego dnia pogoda dopisuje. Nie pada, a przez chmury przebija się słońce. Po drodze zatrzymujemy się na szybkie drugie śniadanie. Mariusz, asekuracyjnie wymienia czujnik zapłonu na nowy.


Na rozstaju dróg

Mariusz, Paweł i Marcin już na śniadaniu. Ja tym czasem pakuje motocykl i wyruszam w samotną podróż do Lwowa. Pogoda sprzyja nam wszystkim. Niebo prawie bezchmurne, i żadnego wiatru. W trakcie wczorajszej rozmowy Paweł, przestrzegała mnie przed fatalnym stanem dróg w tym mieście. Nie pomylił się. Jadę przez miasto, wjechałem miedzy szyny tramwajowe... Niby nic dziwnego, jednak w pewnym monecie szyny wyrosły z drogi na jakieś 15cm ! Zamiast jechać przez skrzyżowania jak człowiek, prawą strona... byłem zmuszony jechać przez sam jego środek jak motorniczy tramwaju...Ukraińcy pewnie kulali się ze śmiechu... Po kilku set metrach, wyrywam się z tej pułapki. To jednak nie koniec. Drogi we Lwowie wyłożone są dużymi kostkami granitowymi (ok 30cm/30cm/30cm), tak zwane "kocie łby" tyle że dużego formatu. Jedzie się po tym ja po polu kartofli. Ale nie to jest najgorsze. Czasem w drodze brakuje dwóch, czasem trzech takich kostek. Jeśli wpadnie tam koło motocykla, motor zawiśnie na silniku i koniec jazdy. Oczywiście przejechać przez Lwów i nie zaliczyć wywrotki, to jak iść na wojnę i nie zabrać karabinu. Skręcam w boczna uliczkę widzę że tory są wysokie jak poręcze przy schodach. Nie mam wyjścia muszę skręcać. Kombinacja wysokich torów i drogi z wyślizganej kostki dały jedyny przewidywalny efekt – gleba na środku drogi. Odpadło lusterko, odpadła karimata, poprzecinane ekspandory... Klatka na silniku bardzo się przydała.
Naprawiam motor i zostawiam na parkingu. Dzisiaj mam dosyć wrażeń z jazdy. Zwiedzam miasto na piechotę. Śniadanie zjadam we Lwowskim Mc Donald's. Jeszcze mała wędrówka przez miasto i o godzinie 12:30 ruszam w kierunku granicy Krakovec-Korczowa.
Przejście od strony ukraińskiej zatłoczone. Kolejka na jakieś 4 godziny. Uprzejmi celnicy traktują mnie priorytetowo. Mniej więcej po godzinie jestem na polskiej stronie. Tu 15 minut i jestem wolny. Teraz kierunek Rzeszów-Tarnów-Kraków-Katowice-Rybnik. W domu jestem o 21:40. Tym czasem reszta ekipy... Paweł, Marcin, Mariusz... Tempem MZ-tki ok. 90km/h cała trójka udaje się z obwodnicy Lwowa w kierunku przejścia w Medyce. Nagle pojawia się patrol milicji i zaprasza na małą kontrole. Oczywiście test trzeźwości metoda „na dmuch” – w przypadku Mariusza oczy pana posterunkowego zaświeciły się na czerwono (coś wyczuł). Koszt badania to 20 dolarów amerykańskich + 200Hrywien. A tak się Mariusz cieszył, e zostanie jakiś grosz z wyprawy… W jednym z ostatnich sklepów spożywczych przed granica szybkie zakupy. Każdy kupuje po litrze Nemirowa paprykowego – w kieszeni zostaje po kilka hrywien, które w prezencie dostają dzieciaki siedzące pod sklepem.
Przejście graniczne. Odprawa po stronie Polskiej trwa stosunkowo długo, bo na granicy jest wizytacja oficjeli –wiec szaraki muszą czekać… Po ok. pół godziny ekipa jest już w Polsce. Pożegnanie z Pawłem. Paweł decyduje się jeszcze pośmigać po Bieszczadach. Mariusz i Marcin lecą w kierunku Łańcuta, Po drodze na obwodnicy Rzeszowa w McDonaldzie, szybki obiad. Wszystkim udziela się klimat cywilizowanego zachodu. Teraz tylko strzała do domu. Przed Krakowem zaczyna się 2-pasmówka. MZka dostaje skrzydeł i leci 110hm/h nie mając problemów z utrzymaniem prędkości. Nawet pagórki nie cofają wskazówki. Wspólnie z Marcinem zaliczają płatny odcinek autostrady A4. Na wyjeździe pożegnanie. Marcin od tego miejsca leci do Żor, Mario w kierunku Bytomia. Mariusz jeszcze w trasie odczytuje wiadomość od żony: „kochanie jestem w ciąży”. Nasz przyjaciel przeżywa głęboki szok. To jest niespodzianka wielkiego formatu. Po odczytaniu tej wiadomości, 35ciu kilometrów drogi do domu Mariusz (jak sam przyznaje), nie pamięta.